niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka (Wygłupy z Warhammerem cz. III) - Steven Savle, "Klątwa Nekrarchy".

Dzisiaj finał czyli ostatnia recenzja jaką ważyłem się napisać.

W treści tego tekstu pojawią się najpewniej dość licznie rozmaitego typu spojlery (czyli wymienię kilka ważnych wydarzeń, szczegółów itd, które mogą wam potem [jeżeli nie czytaliście] zepsuć przyjemność poznawania książki). Nie będę ich ukrywał, jakoś wyszczególniał. Bo chcę napisać coś więcej niż "było fajnie i ten teges". A bez tego będzie mi ciężko.


Jeżeli miałeś na tyle odwagi, aby tutaj zajrzeć w poszukiwaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie, które brzmi "kupić czy nie kupić" to ja będę tak miły i powiem to od razu: kup. Kup i przeczytaj bo zbrodnią jest tegoż nie zrobić, nie zaznajomić się z twórczością pana SS... najlepiej piszącego o zmarłych w twórczości Warhammera. On ich rozumie, wie co nimi kieruje... on czuje co pisze. A te 34 złote polskie to niewielka kwota w zamian za porządną, grubą (prawie 500 stronic!) księgę... w razie czego może posłużyć jako świetna anty-kocia amunicja, którą człowiek trafi w nawet bardzo oddalonego, mruczącego, mrauczącego i warczącego szkodnika. Jeden rzut = jeden kot. Książkę będzie można użyć ponownie... kota już nie bardzo.

Książkę czytałem w maju, trochę czasu już minęło, trochę innych opowiadań się przeczytało, trochę się niestety zapomniało... oprócz wrażenia, jakie wywarła na mnie twórczość pana SS. Postaram się jak najwięcej wyrwać z objęć błogosławionej pani Sklerozy i bazując na tym opisać te moje "wrażenia".

Co nam się rzuca na oczy... co jako pierwsze ujrzymy po rozpakowaniu wiiiieeeelkiego pudełka z książkami, którego nawet listonoszowi nie będzie się chciało taszczyć pod niewielki pagórek z całkiem dobrze utrzymaną drogą polną... regularnie, co kilka lat odnawianą dzięki zabiegowi wysypania furki żwiru... co ja to miałem... a tak. Pierwsze co mi wpadło w oko to była okładka. Szkaradna. Bardzo szkaradna i odtrącająca pierwsza strona, która może spowodować w człowieku wrażliwym odruch wymiotny, krwotok z nosa, przerażający, przenikliwy chichot, ból przepony, atak duszności i w rezultacie tego wszystkiego zgon... chyba, że będziesz miał szczęście i widok tego czegoś wypali ci oczy. Wówczas będziesz mógł skarżyć wydawcę i rysownika. Nie ma lekko, oj nie ma... Barwy są ci prawda miłe dla oka, dużo fioletu. Tego pięknego, ciemnego koloru, który tak dobrze uspokaja. I to by było na tyle tego co mi się podoba... chyba, że jeszcze ten miniaturowy smok-zombie. Fruwające stado nietoperzy (zajmuje 1/3 okładki)
wizerunek Nekrarchianina obwieszonego tonami wisiorków, czaszek, kości, zwojów... Imperialny Rycerz szarżujący z mieczem w dłoni... i to wszystko pod dziwnym kontem 30 stopni (bo tak jest ustawiona ta wieża... a raczej jej ruiny). Wszystko to sprawia wrażenie, że mamy przed sobą książką klasy A (jak Ameryka). Czyli szybko, dynamicznie, głośno, z tzw. gruchnięciem. Efektowanie i... Boże uchowaj USA od tego... nie zmuszające zwykłego, spasionego obywatela tego kraju do czegoś takiego jak myślenie... Jeszcze tylko reklamy McDonalda brakuje, jakiegoś klauna machającego wielkim, tłustym hamburgerem (koniecznie z podwójnym serem!). Tego, kto zaprojektował taką okładkę powinno się skazać na 15 lat ciężkich robót w jakimś łagrze na Syberii... taka okładka dla takiej książki to hańba! Świętokradztwo!

Co więc zrobiłem? A cóż miałem zrobić - wrzuciłem tą książkę na sam koniec (no prawie na sam koniec) mojej warhammerowej listy i ciut o niej zapomniałem. Przeczytałem to co miałem przeczytać i z bólem w sercu, starając się unikać kontaktu wzrokowego z okładką (po co drażnić bestię...) otworzyłem... Na papierze o klasę lepszym niż ten, na którym drukują takie znakomitości jak "Fakt" lub "Super Express" (ale chrońmy lasy Wink ) czekała na mnie wspaniała historia. Już nie żałuję tych 34 złotych.

Tytuł "Klątwa Nekrarchy". Ani zły, ani wspaniały... ujdzie. Pasuje do treści książki.

O czym traktuje książka? O mordzie, gwałcie, ogólnie pojmowanej przemocy fizycznej i psychicznej, o miłości, zagubieniu, bezradności i bezsilności. O starości i o młodości. O wielkich ambicjach, planach, spiskach. O tęsknocie. No i okrutny, ale jakże wyrafinowany żart.

Wszystko się kręci właściwie wokół jednego. Wokół Nekrarchian, jednego z kilku rodzajów wampirów (Mamy jeszcze niezrównanych wojowników, potępionych templariuszy - Krwawe Smoki. Mamy piękne i demoniczne Wampiry Lahmijskie. Mamy odrażających i żywiących się na trupach Strigoi. No i resztę (von Carsteinowie itd).

Nekrarchanie to istoty, które całą swą siłę, całą duszę (jeżeli coś jeszcze coś takiego tam się kołota) wszystkie umiejętności i czas poświęcili jednemu - nekromancji. Nekromancja na pierwszym miejscu, nekromancja jako źródło władzy, droga to potęgi i dominacji... stopniowo zatracają się w swoim szaleństwie. O ile inne wampiry (w większości) kierują się podobnymi żądzami (władza i potęga) to dzięki temu, że z umiarem się babrają "nie-żywą magią" są całkiem dobrze zakonserwowane i mogą ukrywać się pośród bydła (które zwykło siebie samych nazywać ludźmi). Nekrarchianie są pozbawieni wszelkich hamulców w stosunku do nekromancji. Niestrudzenie, dzień i noc siedzą w opuszczonych ruinach, na cmentarzach i w innych tego typu odludnych, cichych i spokojnych miejscach gdzie badają... badają... i gniją za swego "nie-życia" tak jak ludzcy nekromanci. Ta magia pochłania ciało swego biednego fana, im większy postęp tym większa cena... odpadnięty nos, przerażające wychudzenie, tu i tam nie ma już nawet skóry. Smród i robaki toczące ich truchła są zazwyczaj ich jedynym towarzystwem... oprócz tych hord nieumarłych sług za oknem.

Czasami zdarza się, że w jednym miejscu zbierze się kilka osobników tego gatunku. Zaczyna się wówczas zabawa. Okrutna zabawa w krwawe podchody. Spiski, knowania, permanentne czyhanie na życie konkurencji, zabieganie o miejsce faworyta w oczach mistrza (którego w drodze do władzy absolutnej i tak się chce unicestwić… wcześniej jednak należy się od niego jak najwięcej nauczyć). Trzeba przyznać, że jest to dość niezdrowa atmosfera.

Trójkąt mistrz Radu, sprytny i wyrafinowany Amsel i biedny, pogardzany przez swych współbraci Casimir… który czasami potrafi wzbudzić litość w człowieku. Żyją sobie wesoło w swej zrujnowanej twierdzy, badają, spiskują, próbują ożywić wielkiego, latającego smoka i tak dalej. Aż tu pewnego dnia kuternoga postanawia się popisać przed swoim mistrzem i przynosi mu pewne notatki… zaczyna się zabawa.

Pan SS dobrze oddał naturę wampirów. Ukazał przewrotną naturę wampirów, ich zgnite umysły. Ten pęd ku jednemu celowi – ku niczym nieograniczonej potędze i władzy… dobry pisarz.

Oprócz tego natkniemy się na kilku oldboy’ów – rycerzy. Metzger, Bohme i jego druhowie, strzegący wieśniaków gdzieś na końcu świata. I tutaj znów autor fajnie oddał problemy wieku podeszłego, kłopoty z sercem i kondycją itp. sprawy. Jest też miejsce na miłość, miejsce dla młodych, miejsce na współczucie i wiarę. Miejsce na odważne czyny i te wprost przeciwne. Dużo poświęcenia…

Intryga... takiej intrygi w książkach o Warhammerze chyba nie widziałem. Potrafi zaskoczyć (chociaż nie zawsze… niestety). Potrafi zmusić (tak jak niektóre fragmenty książki) do myślenia czytelnika… człowiek skończy czytać i dalej o tym i o tamtym myśli… coś pięknego. Opisy też niczego sobie – nie są ubogie, nie są przesadzone. Nie przeszkadzają w odbiorze książki. I są klimatyczne (zombie-smok!)

Nie wiem jak inni, ale ja się żadnych „nie-logizmów” nie dopatrzyłem… może jeden jakiś mały, który nie utkwił mi w umyśle na dłużej… nie jest źle. A scena finałowa… no cóż… nie zaskoczyła, lecz też nie zasmuciła. Dość zwyczajne.

Nie oceniaj nigdy książki po okładce. Jeżeli lubisz nieumarłych tak jak ja to musisz ją mieć. Mój umysł tańczył, gdy czytałem tą książkę. Radość wygnała z serca ból. Przeczytałem w kilka dni (obowiązki itd.). Odłożyłem ze smutkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz